Sed3ak Sed3ak
587
BLOG

Opowiadanie.

Sed3ak Sed3ak Rozmaitości Obserwuj notkę 0

„Dzienniki Ronalda Prusa. Część pierwsza.”

Pajdarowicz – właściciel największego koncernu medialnego w Polsce – Grupy Medialnej „Bez Trzewi” – zamknął za sobą drzwi gabinetu. Stosunkowo ciepłe jak na listopad przedpołudnie to był dobry czas na ubijanie interesów, korzystał więc z niego, zwłaszcza że wiatry tego miesiąca wiały dla niego przychylne.

- Tędy proszę, nie wychodzimy przez główną bramę – zagaił go kędzierzawy pracownik ochrony.

- No… tego to się domyśliłem.

Budynek opuścili tylnym wejściem, tym od strony służbowych garaży. On i Ktoś Ważny dobili politycznego deal’u. To znaczy, głośno nie wypadało mówić o tym, że klepnięta przed chwilą z umowa, miała charakter polityczny. W mediach, dziennikach i portalach miał pójść przekaz, że następuje rebranding wydawnictwa, kierowanego przez Pajdarowicza. Od teraz wydawany przez „Bez Trzewi” tygodnik „Uderzam Przy” oraz dziennik „Przylepa”, miały radykalnie zmienić swój profil.

- „Konserwatywno – liberalna dotychczas linia wydawnictwa zorientuje się na myśl liberalno – lewicową” – tak chyba będzie najrozsądniej wpuścić news’a w kanał? – dopytywał jeszcze przed wyjściem szef „Bez Trzewi”.

- Uh, huh – odparł Ważny Człowiek parafując kolejne stronice umowy.

- Tak na dobrą sprawę – dodał po chwili – to ciągle pozostają przecież „liberalni”...

Obaj żachnęli się grubiańskim, przypominającym rechot wieśniaka falsetem. Sprawy zbyt długo się już ciągnęły; od ponad roku pismo „Uderzam Przy” wierzgało i pomimo pierwotnej próby jego zdławienia nie nadawało się do pacyfikacji na rympał. Ważny, rozmawiając od czasu do czasu na ten temat z Ronaldem Prusem, nie krył swojego zniecierpliwienia. Szczególnie w sytuacji, w której popularny w kuluarach Pajda uważany był za ich pożytecznego.

- Dlaczego po prostu nie przekażesz komu trzeba, żeby wywalił naczelnego? Domknęlibyśmy beczkę i przestałoby nam śmierdzieć truposzami? – powtarzali do znudzenia asystenci Prusa.

- To nie jest właściwy moment na „smarowanie pajdy” – odpowiadał im zazwyczaj zdawkowo kanclerz, i tak cały czas, w ten sam deseń.

I rzeczywiście nie był. Do lata sytuacja wydawała się opanowana; kilka gospodarskich wizyt i oblotów przed organizacją Mistrzostw Świata w Futsalu, przygładzenie imidżu, parę zagrywek kadrowych i przypomnienie Niemniej Ważnym Ludziom ze Słusznych Stacji, po której stronie powinna leżeć wajcha. Wszystko to było działaniem chwilowym i popsuło się już po turnieju; najpierw zbyt szybko powychodziły jakieś braki w oddanych zdecydowanie przedwcześnie autostradach. Potem kolejno afera z Bankiem Zaufania do Złota, skok bezrobocia i odsetku emigrantów lądujących na Wyspach, taśmy Sire’a Finna z młodzieżówki jego Syndykatu Obywatelskiego. Słowem, zaczęło się pierdzielić i Syndykat odczuł następujące po sobie kaskadowo katastrofy uszczerbkiem w sondażach. Prus starał się czytać je regularnie, wewnętrzne badania kazał sobie nawet przynosić razem z poranną kawę, włożone pomiędzy „Gazetę Wyborową”, a „Wasz Dziennik”; to tak, by w wertowaniu skrajności mógł mieć rozeznanie co jest ogólnie pojętą prawdą.

Jesień nie zapowiadała się ich. Kaczor Jarosławski i jego Faszyzm i Sprawiedliwość coś majstrowali od czerwca. Za cicho o nich było przez mistrzostwa, nie kwakali teraz nieudolnie, jak mieli to w zwyczaju przez ostatnie siedem lat. W sprawie Banku Zaufania do Złota jakby się jeszcze przyczajali, szukali sposobności do uderzenia. Przyszła w końcu połowa września. Kiedy Ronald dostał wraz z poranną filiżanką kawy pierwszy od pięciu lat sondaż, dający FiS-owi prowadzenie, niemalże zadławił się przełykanym rogalikiem z czekoladą.

- Co to do cholery jest? – zapytał stojącego obok doradcę.

- To najnowsze notowania CAS-u; w ostatnich tygodniach odcięło nam tlen…

Ronald analizował słupki w podenerwowaniu i tak też próbował zbierać myśli. Pomimo jawnych przewałów robionych w ostatniej połówce dekady ani razu nie udało się jego Syndykatowi Obywatelskiemu utracić sondażowej inicjatywy. Korzystający z roztargnienia kanclerza młody asystent próbował wejść w rytm retorycznej nawijki.

- FiS miał dobrą serię i było po prostu o nich za głośno w mediach. Organizują z ojcem Miedzikiem te swoje popierdzielone marsze dla starców, wysuwają jakiegoś komunistycznego profesorka na premiera… Panie kanclerzu, to jest śmiechu warte i nie ma się czym przejmować. Poza tym, jeden sondaż to nie sondaż – zakończył, niczym wykładowca przemawiający z katedry.

Dopiero w tym momencie Prus przerwał przeglądanie prasówki i odłożył kartkę z wynikami partyjnych pomiarów. Poprawił spokojnie mankiety i przeciągnął się pod krawatem. Rzucił wymowne spojrzenie na asystenta w taki sposób, że ten zamarł w przerażeniu.

- Panie kanclerzu, to może ja zadzwonię po rzecznika i Pierwszego…

- Siadaj! – rzucił krótko; młodzian klapnął – Kim ty gnojku uważasz, że jesteś, co?! Kimś więcej, niż popychadłem w tej kancelarii? W którym momencie dopowiedziałeś sobie, że oczekują od Ciebie rad?

- Rad… - próbował wyjść w jakiś sposób ze zmieszania – Wykonuję tylko swoją pracę…

- … I wykonujesz ją źle! To ja decyduję kiedy i w jaki sposób pracujesz. Kiedy proszę o dokumenty, przynosisz mi dokumenty, kiedy chcę kawy bez cukru, w jednej chwili podajesz mi ją w zębach! A jeśli potrzebowałbym komentarza to powiedziałbym „potrzebuję komentarza”, kurwa jego mać! Zrozumiałeś?!

- Tak… - odparł pokornie

Prus wstał, a chwilę za nim również i jego asystent. Sytuacja nabierała cech komizmu. Zdjął marynarkę i rzucił ją w kąt gabinetu; ta spadła na posadzkę, ubieranie się było w tej chwili bez sensu. Zaczął pisać nierytmicznymi ruchami jakąś krótką wiadomość na swojej przestarzałej Nokii; smartphone’a nie umiał obsługiwać, Ważny polecił mu go kupić tylko dla szpanu, żeby imponować docelowej grupie wyborców i to tylko przed kamerami. Jeszcze przez chwilę kręcił się w kółko lekko rozdygotany, co wynikało jednak przede wszystkim z doświadczonego tuż przed pobudką snu, niż z zaistniałej sytuacji; spojrzał na zegarek, dochodziła szósta. W tym samym czasie młody działacz Syndykatu starał się poprzez bezcelowe przewracanie papierków imitować pracę i zmyć w ten sposób z siebie uwagę przełożonego. Do pomieszczenia wszedł w końcu Ważny.

- Obawiam się, że nie mam dobrych wiadomości – rzucił przekraczając próg.

- Czytałem już sondaże.

- Jakie sondaże? – odparł zdziwiony.

- Te badania CAS-u. FiS wystrzelił jak penis nastolatka. Nam spadło do 33%.

- Daj Boże każdemu kto pięć lat rządzi w kryzysie takie notowania – uspokajał Ważny.

- FiS ma 39%... – powtórzył zirytowanym głosem Prus.

Wewnątrz zrobiło się cicho. Ważny, podobnie jak wcześniej jego formalny szef poluzował sobie koszulę pod szyją i schował marynarkę do szafy. „A to gnidy!”, powtarzał szeptem pod nosem. Dopiero rozkładając się przed laptopem, tuż przed kanclerskim biurkiem, spostrzegł obecność sporo od siebie młodszego kolegi z partii.

- Twoi koledzy z klubu czekają na przekazy dnia. Nie powinieneś właśnie ich przygotowywać? – zapytał retorycznie wpatrując się w dokumenty.

Ronald spojrzał tylko wymownie na młodziaka, zacisnął dłonie na obrzeżu fotelu i dawał po sobie poznać, że się poci i spina. Takie gesty znaczyły więcej, niż słowa, jeśli tylko młodzi w Syndykacie nauczyli się odpowiednio je przyswajać. Skonsternowany tym co przed chwilą zobaczył młodzian opuścił ich. „Mu już chyba całkiem odbija” – pomyślał. Po chwili w gabinecie zostali tylko we dwóch, asystentka telefonicznie umówiła spotkanie Sztabu na za pół godziny. Do tego czasu musieli wyrzucić coś do mediów na pierwszy ogień.

- Widziałeś gnoja? Szarogęsi się aparatczykowska szumowina. Myśli, że jak go zrobiłem bliskim doradcą w zamian za Grześka…

- Ronald, ta szumowina jest aparatczykiem twojej partii. – zgasił go spokojnie Ważny.

- Czy to coś zmienia, do cholery? – nie wytrzymał i rzucił plikiem papierów w jego kierunku – Ja w jego wieku miałem na karku bezpiekę i Stasi, musiałem pisać do podziemia pod pseudonimem, zapierdzielałem fizycznie na kominach…

- Pamiętam – przerwał mu Ważny – Twój wuj osobiście załatwiał nam tę robotę w swojej firmie.

Prus spokorniał i spojrzał tylko złowrogo na swojego formalnie podwładnego. Gorycz powoli ustępowała, a emocje wyparowywały; wracał do rzeczywistości po tej krótkiej podróży, jaką zafundowało mu jego własne ego oraz wyhodowane wyobrażenie o własnym męstwie. Zrozumiał też, że jeśli ktokolwiek w tym pokoju miał kontrolować jego emocje, to z pewnością nie był to on.

- Siadaj proszę łaskawie na dupie, bo my tutaj naprawę nie mamy czasu na lizanie się po jajkach. Dobrze by było coś obmyśliwać, nie uważasz? – rozkazał wręcz kanclerzowi.

- Miałeś mi coś powiedzieć. Jak wchodziłeś, to nie chodziło Ci o sondaże, prawda?

- Są już wyniki ekshumacji... Zamieniono ciała Walentynowicz i tej drugiej, katyńskiej.

- Szlag by to jasny trafił! – zaklął raczej nie ostatni raz tego poranka – Tyle histerii o miejsce pochówku.

- Tobie to byłoby obojętne? – zapytał Ważny.

- Co obojętne? – odpowiedział pytaniem kanclerz.

- Czy w rodzinnym grobie spoczywa twój dziadek, czy też jakiś inny żołnierz Wermachtu?

Ważny miał tupet, byle szeregowy członek partii nie mógłby sobie pozwolić na tak ostrą pyskówkę. Przypuszczalnie nikt w państwie by nie mógł. Dla Syndykatu Obywatelskiego ta seria upokorzeń na własne życzenie – w tym również i „smoleńskie wykopki” (jak podpowiedziała to wyrażenie partii zaprzyjaźniona korespondentka z Moskwy) – stawały się powoli przeciągnięciem cekaemem po ścianie. Niewiele można było z tego zbierać. Z katastrofy rządowego samolotu sprzed dwóch lat nie mogli się skutecznie wytłumaczyć do dzisiaj. Zamawiane na zewnątrz analizy wyraźnie wskazywały, że Polska nie wierzą w to, co wspólnie ze znajomymi z Rosji wymyślili po 10 kwietnia. Na szczęście, i istoty tego trafu sami do końca nie rozumieli, nie przekładało się to na wyniki poparcia dla ich partii. Owszem, medialna ochrona rządu oraz punktowo przeprowadzane ataki na Jarosławskiego robiły swoje; ludzie skutecznie dali się przekonać, że za katastrofę odpowiada były Strażnik, a prywatnie brat Jarosławskiego. Powtarzane do rozpuku frazy „samolot Strażnika”, „naciski na pilotów”, „pijany doradca Jarosławskiego” programowały w umysłach wyborców pewien schemat. Ronald wiedział jednak doskonale, że antypatia dla FiS-u wynikała raczej z głębokiej niechęci do jej lidera, niźli z faktu wypuszczania przegiętych (jak w chwilach słabości uważał) wrzutek. Jednak bomba z zamianą ciał Anny Walentynowicz rozsypywała fasadową piramidę, układaną od prawie trzydziestu miesięcy.

- Znajomy ze studiów powiedział mi w sekrecie, że gdzieś na dalekiej Syberii, jakiś ktoś dysponuje zdjęciami ciał ofiar – zakomunikował po przerwie Ważny.

- Wiadomo kto to?

- Tak, KGB.

Ostatnia fraza wprawiła Ronalda w osłupienie.

- Co zamierzają?

- Rzucają materiał do sieci – odpowiedział najzupełniej spokojnie – Na dniach.

- To nie możesz przekonać kolegi żeby…

- Ronald, on ma za krótkie rączki to tego. Zresztą, to nie on w tym wszystkim pociąga za sznurki.

Kanclerz wziął do ręki kawę i wypił ją na raz. W głębi siebie czuł, że bardziej na tę chwilę przydałby się jakiś narkotyk, żeby móc go popalić, ale się nie zaciągnąć.

- Mam nadzieję, że na fotach nie ma ciała Walentynowicz…

Anna Walentynowicz była gwiazdą i bohaterką „Solidarności”; a wszystko to zawdzięczała przymiotom ducha. Osoba prostolinijna i niepokorna, a przede wszystkim kobieta, której całe życie było pod górkę – taka właśnie była. Jako żywa, nie nadawała się do prymitywnej nawalanki, jaką stosowały drużyny Syndykatu w przypadku Jarosławskiego. Co dopiero mówić o jej kulcie wyrosłym po śmierci. „Panią Anię” Ronald poznał osobiście w czasach młodzieńczej konspiracji; od razu wyczuwał od niej ciepło i odwagę – takie cechy, których nie potrafił znaleźć w dogodnym połączeniu w rodzinnych pieleszach. To była kobieta, którą się szanowało. Owszem, po ’89 w dobrym tonie było zakpić sobie w towarzystwie z biednej suwnicowej, kolejnej opozycjonistki, której najniższa renta przy przeciętnym uposażeniu posła, biznesmena lub ubeka (czasami występujących w jednej osobie) wyglądała przekomicznie. Ale taka gra pozorów pozwala się właśnie Prusowi utrzymać na wierzchu przez te prawie dwadzieścia lat, które czekał na upragnioną władzę. Anna Walentynowicz była jednak postacią, której poniżanie po śmierci – i to przez Rosjan – mogło się skończyć dla jego partii fatalnie; emocjonalni zazwyczaj Polacy, niekoniecznie akceptujący FiS-ową narrację w sprawie smoleńskiej, w przypadku bezceremonialnego potraktowania zwłok bohaterki „Solidarności” czuć mogli wzburzenie. I to wzburzenie – jak sam przyznawał przed sobą Prus – zupełnie uzasadnione.

- Rozmawiałem z prokuratorami. Podobno ruscy zaszyli w jej trumnie rękawiczkę. Zdajesz sobie sprawę co to oznacza? – ciągnął formalnie podwładny Prusa.

Kanclerz nie odpowiadał. Podszedł w kierunku okna i zaczął badać wzrokiem warszawskie ulice. Aleje Ujazdowskie wyglądały tak, jak co dzień o budzącym się poranku. Pierwsze drzewa obrastały pióropuszem złotożółtych liści, gdzieniegdzie wiatr smagał je z lekka, a we wszystko wplątywały się drapieżczo promienie jesiennego słońca. Taka uspokajająca, nostalgiczna wręcz aura zupełnie nie pasowała do jego stanu ducha. Coś głęboko wewnątrz drapało go i uwierało. Coś, co z każdym dniem, miesiącem a w końcu mijającym rokiem od katastrofy, nie pozwalało porządnie się wyspać. Był coraz bardziej rozeźlony, niespokojny i nerwowy; tłumaczył to sobie odpowiedzialnością za kraj, przemęczeniem, ogólnym trudem rządzenia czterdziestomilionowym krajem i niesprzyjającym czasem. Czuł jednak, że chodzi o coś głębszego i o wiele bardziej poważnego.

- Muszę się przespać – rzucił w stronę Ważnego nie odrywając spojrzenia od okna.

- Teraz, to chyba nie najlepsza pora na drzemkę. Mamy pożar w oborze…

- A to najwyżej bydło spłonie.

- Ronald, to jest twoja partia! – podniósł głos bodaj pierwszy raz dzisiaj Ważny.

- Powiedziałem już. Na szóstą trzydzieści zwołaj posiedzenie Sztabu, a do tego czasu Janusz przejmuje obowiązki pierwszego ministra. Harowałem całą noc nad planem budżetowym, ledwo mogę pozbierać myśli. – skwitował.

Siedzący tuż przy jego gablocie Ważny doskonale wiedział, że nie zmęczenie pracą – od której Prus, gdy tylko mógł stronił – było przyczyną tej chwilowej rejterady. Ronald, jako kanclerz, miał już taką przypadłość, że zawsze znikał, gdy w pobliżu robiło się ciepło. Czasami z opłakanym skutkiem dla jego samego, dla Syndykatu i koniec końców – dla państwa. O to ostatnie on, jego formalny szef oraz cały Syndykat martwili się jednak najmniej.

- Jak sobie chcesz. Pogadam z Januszem i szefostwem. Chociaż Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego wicepremier miałby mieć jakiekolwiek zajęcie o szóstej nad ranem…

- Nie rozumiesz, że Polska Jest Najważniejsza? – rzucił sarkastycznie; ten nie odpowiedział, chociaż zrozumiał ironię.

- Nie muszę chyba mówić, co się wydarzy, gdy Grzesiek wypuści między ludzi plotkę, że przespałeś pożar… No ale, wiesz najlepiej. Znajdziesz mnie w gabinecie, Śpiąca Królewno.

Kończący cynizm kanclerz puścił między uszy. Rozsznurował pantofle, wyciągnął z jednej z szaf podręczną kapę i rozwalił się wygodnie na kanapie. Jeszcze tylko rozluźnienie spinek od mankietów, poduszka pod głowę i lampka czerwonego, wytrawnego wina do ręki. Mógł odpocząć, odprężyć się. Przecież mu się należało, tak myślał. Przez pięć lat już tyle udało mu się zrobić; wyciągnął kraj z kryzysu pomimo wet Strażnika, wybudował autostrady i stadiony, godząc poczucie społecznych oczekiwań i finansowych aspiracji swojego biznesowego zaplecza. „Pogodziłem Polskę ze Starą Unią, wznowiłem handel z Rosją… z Rosją”… - powtórzył w myślach. Ale Smoleńsk, zdawało mu się coś mówić, Smoleńsk. Błądził wzrokiem po suficie, czując drapanie gdzieś w środku; coś drapało go bardzo głęboko. Smoleńsk –  wydawało mu się, że gdzieś słyszy to bez przerwy powtarzane słowo, którego wyraźnie zabronił głośno powtarzać bez skrajnej konieczności w swoim otoczeniu. Uciekał myślami i wzrokiem. Odlatywał, szukał ukojenia od trudów rządzenia krajem. Jeden głębszy oddech, haust powietrza zakończony pociągnięciem lampki wina, pierwsze pojawiające się drgawki. Rozglądał się, ale nic już nie widział; ani swojego kanclerskiego biurka, ani regału z książkami, ani wyłożonego tuż przy etażerce „Księcia” Machiavelliego.

Nie widział nic, bo wszystko wydawało się być niewyraźne, mgliste. Czuł tylko, że zamiast drzemać, jakby kroczył nieśmiało w nieznanej głębi, raz w górę, raz w dół. Bieżał przed siebie, ale nie czuł stawianych kroków. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Oprzytomniał w nieznanym sobie miejscu, które wpadało w złowieszczy las. I pomimo nasilającego się szurania w środku przeczuwał, że musi wejść do tego lasu. Tępa cisza i doznawany ścisk wewnątrz zostały przerwane nagle przez dochodzące jakby zewsząd szepty. „My wiemy, my wszystko wiemy…”, docierały coraz wyraźniej pierwsze z nich, „Ronald, my wiemy…” – głosy nasilały się. Skąd dochodziły, czego chciały? Skąd mogły wiedzieć? Przecież to wszystko to był tylko wypadek, oni nie mogli, nie mieli jak się dowiedzieć. Głosy mieszały się z szeptami w dziwnym natężeniu, dochodziły na przemian z każdej strony, wrzynały się w umysł i raniły go. „Nie możecie tego wiedzieć! To był wypadek!” – krzyczał, a jego wołanie wydawało się być tłumione przez otaczający go las. Otworzył oczy, chciał znowu być w swoim gabinecie. Ciemność zazębiała się jednak przed nim na tyle silnie, że nie mógł już wychwycić konturów. Po chwili dostrzegł, że zbliżała się do niego niska postać, przywdziana w komżę, o bardzo dobrze mu znanych konturach.

- Leszek! Leszek, to Ty…? – zawołał z nadzieją.

Chciał, aby wreszcie to wszystko co wtedy się zaczęło, znalazło swój kres; chciał się wytłumaczyć, pożegnać… przeprosić?

- Leszek… to był wypadek… ty wiesz…? – wybulgotał z siebie.

Postać zbliżyła się na wyciągnięcie ręki. Wyglądała dziwnie i raczej bardziej przerażająco, niż ciekawie. Jak połączenie prześwitu i szarości. Nie dało się zauważyć jej twarzy, tylko nawinięty na głowę kaptur i pustkę wewnątrz niego.

- To był wypadek… piloci zeszli za nisko… Ty to wiesz, Leszek, prawda? – wycedził z siebie roniąc pierwsze łzy.

- Ronald, my wiemy…

Postać błyskawicznym ruchem skierowała w kierunku jego gardła swą rękę i srodze ścisnęła. Prus zaczął się krztusić i czerpnąć tchu. Chciał coś powiedzieć, ale nie miał jak, nie był w stanie. Wpatrywał się tylko błagalnie w strożnie stojącą przed nim istotę. Szarpał się, trykał – momentami wręcz rozpaczliwie. Udało mu się w końcu zdjąć kawałek leżącej na jego ustach narzuty i zaczerpnąć tchu. Oprzytomniał wreszcie.

Zerwał się chyłkiem na równe nogi, gdyż zza uchylonego okna do gabinetu wdzierał się jazgot ulicznych korków. Jeszcze przez chwilę patrzył niespokojnie dokoła, starł pot z czoła i wytarł go o ścierkę w toalecie. Spojrzał na zegarek, było w pół do siódmej. „To był wypadek…” – powtórzył na głos, myślami tkwiąc jeszcze we śnie.

- Chyba sam w to uwierzyłeś – zaskoczył go głos Ważnego; ten od dłuższej chwili siedział w jego gabinecie, tuż za kanapą.

W ubikacji tymczasem suszył sobie ręce po mokrej robocie. Kanclerz zmieszał się, gdy dojrzał w lustrze toaletki swojego najbliższego doradcę i formalnie podwładnego. On wiedział to od ponad dwóch lat, Prus nie chciał uwierzyć do dzisiaj.

- Od dawna tak tutaj sterczysz? – zapytał.

- Wystarczająco długo… - odpowiedział enigmatycznie, złowieszczo się przy okazji uśmiechając.

- W kiblu też chcesz mnie doglądać?

Przeszli, zrobiwszy swoje, do gabinetu. Ronald zaczął się przebierać w bardziej eleganckie ciuchy; przybrał złote spinki od Busso Hoga, bardziej wiśniowy krawat i ciemniejszą marynarkę. Zaczął się golić. Miał wyglądać poważnie i jak człowiek opanowany. Trochę jak dowódca drużyny strażackiej, wydający sprawnie rozkazy i posyłający swoich ludzi w ogień. Wiedział jednak, że takiej roboty nie wykona sam.

- Co… co mamy? – rzucił niedbale, oczekując szerszego wywodu Ważnego. Ciągle jeszcze się gmatwał i nie mógł skoncentrować.

- Wypuścimy Niesioła. U zaprzyjaźnionej redaktorki powierzga trochę i rzuci hasło zapłaty za trumny przez rodziny ekshumowanych.

- Rozmawiałeś już z nim?

- Tak.

- I… - odwrócił się w jego stronę dopinając guziki.

- Nie widzi przeciwwskazań.

- … ja również. Co dalej? – wrócił do przeglądania się w lustrze.

- Podobno grupka dziennikarzy z „Uderzaka” zamierza zrobić na temat ekshumacji artykuł i to dość poważny.

- Kogo wyznaczyli?

- Tego samego co zawsze, to on był wtedy w Smoleńsku.

- Arek Piróg. No, nic nowego – wpuszczał koszulę w spodnie i doglądał czystości mankietów.

- Naczelny „Uderzaka” zamierza wzmocnić przekaz o sondażach. Podobno za dwa dni ma być opublikowany drugi z nich, w którym FiS dostaje 40% i ma nad nami 5% przewagi. To chyba już czas.

- Czas? – dopytał, odwracając się w jego stronę i milknąc na chwilę w bezruchu.

- Dokręcić w końcu śrubę. – odpowiedział, jakby relacjonował posiedzenie zarządu spółki wywożącej na co dzień śmieci – Znasz to przysłowie „Owcę możesz strzyc setki razy, ale obedrzeć ze skóry tylko raz”. Ty i tak byłeś zbyt długo dobrym pasterzem.

- Wywalamy „niepokornych”? – pytał, jakby się upewniając.

- No… najwyższa pora obedrzeć owcę ze skóry.

- Wykonać w takim razie – kanclerz rzucił z satysfakcją.

- „Wykonać w takim razie” – sparodiował go.

W niecałe pół godziny później w Gabinecie Oficjalnym zebrało się gremium decyzyjne Syndykatu. Oprócz Ważnego, zaproszenie do najważniejszego kolegium partyjnego dostali również poseł Grass, rzecznik rządu, posłanka Ewelina Kaliska, dwóch członków Komitetu, piarowiec oraz młody asystent, przegoniony rankiem z kanclerskiego gabinetu. Ewelina, co było tajemnicą poliszynela, do Sztabu wdarła się drogą tradycyjną; to znaczy, tradycyjną dla polityki, czyli przez łóżko. W partii spierano się z kim spała, jednak plotkujący dochodzili z czasem do pokojowego konsensusu, że musiał to być ustawiony jegomość, z bardzo bliskiego otoczenia samego kanclerza. Grass był człowiekiem od brudnej i niewdzięcznej roboty. Mało gadał, dużo robił – wszystko z oddaniem oświęcimskiego esesmana. Siebie samego uważał za oddanego sprawie kraju, o nim mówiło się, że jest bezwzględnym najemnikiem. Przymierzany był podobno do ministerialnej teki w rządzie Jarosławskiego, ale problemy z lustracją spaliły wówczas jego polityczną przyszłość. Członkowie Komitetu byli jednocześnie szefami dwóch ważnych służb specjalnych w kraju. Janusz kierował Biurem Wewnętrznym, a Zdzisław – Agencją Ochrony. Obaj wyglądali nieszczególnie i na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniali. To pewnie sprawiło, że z taką łatwością wdarli się na szczyt zawodowej hierarchii i to w końcu nie byle gdzie. Nawet wyglądali podobnie. Obydwaj lekko otyli i z niemodnymi wąsami. Jeden nosił okulary, drugi tylko szkła – dla niepoznaki. Ubrani w niedopasowane garnitury i źle dobrane tureckie krawaty sprzed co najmniej dwóch epok. Typowi wykonawcy – solidni i bezpretensjonalni. Takich ludzi w sztabie potrzebował Prus. Piarowiec i asystent byli ludźmi dobranymi bezpośrednio z młodzieżówek; najzdolniejsi i najbardziej perspektywiczni. Jednocześnie, pomimo młodych lat, zupełnie i trwale zepsuci robotą, do jakiej aspirowali. Ich obecność w Sztabie była wynikiem personalnych rozgrywek, pomiędzy Prusem, a Grześkiem. Kanclerz żartował o nich w co luźniejszych rozmowach, że pierwszą krew na rękach mają już za sobą.

Trzeba było gasić pożar. Te, to nic nowego, wybuchały już wcześniej. Nigdy jednak w takiej skali i z takim hukiem. Od pięciu lat Syndykat bezpiecznie przodował sondażom; wygrywał każde kolejne wybory, starcia i pomniejsze potyczki. Wiele rzeczy im sprzyjało, jednakże ich siłą było przede wszystkim twarde zaplecze i umiejętne używanie zabawek, jakie do dyspozycji miała władza. Tylko raz zrobiło się im ciepło. Tuż po 10 kwietnia kanclerz myślał, że wszystko się zawaliło definitywnie. Na kilka godzin, zaraz po pierwszych doniesieniach, wpadł w stan załamania. Płakał, przeklinał wszystko i wszystkich, bał się, ze Jarosławski przejmie władzę i jako stary cynik, zemści się na nim bezwzględnie. Rozważał nawet podanie całego swojego gabinetu do dymisji. Myślał, ze może jeśli wyrazi skruchę odpowiednio wcześnie, że jeśli w ten sposób da do zrozumienia, że nie chciał… Że może to wszystko uda się jeszcze jakoś zagasić, odwrócić. Ważny jednak już wtedy żołnierskim slangiem wyjaśnił mu, że to największa durnota, jaką może zrobić. „Przeciwnika, jeśli się już z nim wojuje, należy dobić do końca, a nie tylko zranić i czekać na zemstę” – pouczał go dosadnie. Cytował mu również frazy z jego podręcznika.

- „Ludzi należy traktować dobrze lub bezlitośnie, gdyż są gotowi mścić się, doznawszy mniejszej szkody, a z ran poważniejszych już się nie wyliżą. Przeto szkody…” – cytował mu z pamięci.

- „… jeśli mają być wyrządzone człowiekowi, powinny być tej natury, aby nie trzeba było drżeć przed jego zemstą” – dokończył za niego Ronald.

- Naprawdę myślisz, że on Ci coś takiego popuści? – pytał wtedy retorycznie Prusa - To nie jest jakaś tam gierka i tani chwyt w kampanii. To nawet nie wypuszczanie na niego naszego psa. Ronald, on tam stracił brata…

Po kilku dniach od Najczarniejszej Soboty zaczęły spływać pierwsze sondaże. Romek, ich kandydat na pierwszy urząd w państwie, trzymał się, ale brat zmarłego Strażnika złapał wiatr w żagle. Nielubiany od dwudziestu lat stary kawaler i psotnik zyskiwał nagle poparcie. Ciepło zrobiło się im jeszcze tylko raz. Dwa dni przed wyborami opublikowano sondaż, dający dwupunktowe prowadzenie w wyścigu do Pałacu Strażnika Jarosławskiemu. Nie mogli wtedy już nic zrobić, liczyli tylko, że rozkręcona przez nich machina dociągnie jakoś do niedzieli. Nie przeliczyli się. Romek szczęśliwie pokonał Jarosławskiego, a kanclerz i jego drużyna mogła spożytkować frukty wyborczej wiktorii.

Już wtenczas nie oszukiwali się, że odwrócenie sprawy smoleńskiej będzie stanowiło trzon ich działań po wyborach; musieli to zrobić tylko na tyle umiejętnie, by nie rozzłościć tych wyborców, którzy dali się uwieść wyborczym hasłem „Psota zrujnuje!”. Paliwa starczyło im na ponad dwa lata. Dzisiaj zdawało się ono wyczerpywać.

- Pomysły? – rzucił niby do nikogo Prus.

Jego współpracownicy i podwładni wiedzieli, że teraz muszą wezbrać się w sobie. Ich szef czekał, a jego skinięcie było dla nich rozkazem.

- Gospodarka – powiedziała Ewelina, wywód rozpoczynając dość fikuśnym spojrzeniem – Mamy niezłe wyniki, możemy rzucić to jako przeciwwagę dla wiecznie niezadowolonych FiS-owców.

- To było dobre w 2008r., gdy Mirek wymyślił planszę z zieloną wyspą. – podkreślił w sugestywnym tonie kanclerz – Jeżeli przegniemy z przekazem, to bodziec zamiast działać, zacznie boleć. Następne…

- Ale..

Ewelina speszyła się i zarumieniła. Takie słowa w partii mogły oznaczać infamię, banicję, albo wystawienie na stos. Ale czy niewiasty oddające się inkwizytorom również tam trafiały? Widząc potknięcie partyjnej koleżanki swoje trzy grosze postanowił dorzucić piarowiec.

- Polityka Miłości, tylko w wersji 2.0., o szczebelek wyżej, z wykorzystaniem neuro…

- „Pewien książę z czasów współczesnych, którego nie dobrze byłoby wymieniać z imienia, nigdy nie głosi niczego innego jak tylko pokój i dobrą wiarę, a obu jest największym wrogiem, jednak gdyby ich się trzymał, po wielokroć straciłby szacunek lub państwo”. – wyrecytował w myślach z pamięci kanclerz – Odpada!

- To może „Polacy rzygają Smoleńskiem”. Hasło ciągle wydaje się być nośne. – rzucił mimochodem poseł Grass.

Kanclerzowi wyraźnie nie spodobała się ta aluzja.

- Nie, nie tykamy tego gówna. Ekshumacje działają dla nas na minus i nie ma sensu karmić potwora, skoro nie domaga się żarła. Obawiam się, że niedługo to Syndykat zacznie rzygać Smoleńskiem, więc… następne?

Wszyscy na chwilę się zdeprymowali i jakby wycofali. Ewelina wraz z piarowcem i młodym zaczęła nerwowo patrzeć w trzymane przed sobą kartki. Co jakiś czas wertowali stronice, przygryzając usta. Presja robiła swoje.

- No dalej… - ponaglał Prus – Każdego z was mogę rzucić na usmażenie mediom, na każdego coś mam… Wytężcie łby.

- A więc nie banicja, tylko stos – upewniła się w sobie Ewelina.

- Może trochę teorii… - rozpoczął rzecznik.

- No słucham… tylko pamiętaj, że to nie seminarium u Jarosławskiego.

- Chodzi o wytworzenie poczucia zagrożenia; wedle zasady konsolidacji wokół wspólnego wroga.

- A czy od pięciu lat robimy cokolwiek innego? – wtrącił sarkastycznie Ważny.

Rzecznik nie dał się jednak skołować. Kontynuował.

- Chodzi o zastosowanie innej miary, ale i o inne metody. – poprawił się w krześle – Ludziom trzeba pokazać, że w ciężkich czasach zagrożeniem jest nie tylko Jarosławski-populista, ale że może ono przyjść również z innej strony.

- Z innej strony… - powtórzy zaciekawiony kanclerz.

- Bush, gdy mu zburzono wierze dostał w prezencie od Amerykanów prawie dziewięćdziesiąt procent poparcia. Od kilkunastu miesięcy wdrażamy wariant straszaka w postaci konfliktu z Rosją za Smoleńsk. Ludziom się to trochę odrealniło, nie dowierzają, że może to być rzeczywiste zagrożenie. Być może potrzebny jest wariant trochę inny, jakiś rodzaj inside job?

- Działanie od wewnątrz. – szepnął do ucha Ronaldowi Ważny; ten skrzywił się tylko. Nie lubił jak, chociażby i w sposób pośredni, wypominało się mu jego niekompetencję językową. Zwłaszcza przy podwładnych. Na coś takiego mógł sobie pozwolić jednak tylko ktoś formalnie podwładny.

- Jedenastego listopada prawica robi masz… – ciągnął pijarowiec – To może być jeden z elementów…

- Graliśmy na to przed rokiem – przerwał mu zdecydowanie Prus – Chyba nie będziemy się powtarzać?

- Zamach – wtrącił nagle i z byle czego Zdzisław.

Wszyscy skierowali na niego swój wzrok. Nie byli zaskoczeni, bardziej zezłoszczeni, że ktoś wyrwał ich z myślowego potoku. Poza tym, tego słowa starano się nie używać bez potrzeby w kancelarii.

- Zamach – powtórzył szef Agencji – Skręcimy cokolwiek, co będzie wyglądało wiarygodnie.. jak zamach. Od lipca prowadzimy coś na wzór gry operacyjnej z pewnym figurantem. Możemy pociągnąć za parę sznurków tak, by z całej tej operetki zrobiło się dobrze wyreżyserowane przedstawienie – zakończył pewny siebie, jak zwykle z malowniczym porównaniem i cwaniackim pogłosem w intonacji.

- Podobno Strażnik robi własny marsz… - głośno myślał poseł Grass.

- Konkurencyjny dla Marszu Prawicy. – zauważyła Ewelina.

- Tak jak przed rokiem, tak i teraz, zadbany o wystarczająco wysoką atmosferę na marszu naszych przyjaciół. Spuściłem już odpowiednie instrukcje w dół. – powiedział szef Biura Wewnętrznego – Stworzy się z tego taki mały pakiecik.

- To wszystko? – zapytał wyraźnie zniecierpliwiony kanclerz.

- Nie – rozpoczął ponownie szef Agencji – Na bieżąco prowadzimy monitoring naszych przyjaciół. – zaintonował pogardę w ostatnich sylabach – Mamy zarejestrowane co smaczniejsze kąski do wypuszczenia w mediach. Szczegółów teraz nie podam, ale myślę, że kawałek słoniny dla medialnych sikorek na pewno się znajdzie.

Prusa, pomimo deklarowanego humanistycznego wykształcenia, irytowały te ekspresywne wstawki.

- Ale ma być ostro. – podkreślił – Czas standardowych działań już dawno minął. Grzecznie to już było…

- Będzie ostro – skitował zdawkowo Zdzisław.

- Panie kanclerzu – do pomieszczenia oficjalnego gabinetu weszła główna sekretarka kancelarii – Ważny telefon z prokuratury. Na linii podobno sam Prokurator Federalny.

- Nie poczeka? – zapytał – Poczeka, poczeka… - zaintonował niezrozumiale dla zgromadzonych.

- Ale to podobno pilne. Prokurator był wyraźnie zaniepokojony…

- I co z tego!? – wykrzyczał.

Zebrani wpadli w konsternację. Jedynie Ważny sugestywnym skinieniem dłoni dał do zrozumienia, że będącego kulą u nogi człowieka trzeba jednak wysłuchiwać w tak trudnych dla partii momentach.

- Wiadomo o co chodzi? – zapytał już spokojniej.

- Dziennikarze coś odkryli i… no reszty mogę się tylko domyślać.

- Pewnie chodzi o zamianę ciał – rzucił pod nosem – Proszę mu przekazać, że oddzwonię w pierwszym możliwym terminie, i że teraz nie mogę, bo mam zebranie sztabu kryzysowego.

Na swój sposób było to prawdą, tyle tylko, że kryzys gaszono w partii, a nie w państwie. Prus nachylił się do działacza młodzieżówki i szepnął mu do ucha:

- Idź i rozeznaj się w sytuacji. Po spotkaniu powiesz mi, o co mu chodziło.

Ten bez zająknięcia wyszedł z gabinetu. Premier przejął inicjatywę w dyskusji, rozpoczął dłuższy monolog.

- Mamy pomysły, ale to za mało. Już dwa sondaże dają Jarosowi znaczną przewagę. Dochodzą do mnie, a więc pewnie i do was, informacje z dołów. Hmm… gmina i powiat ledwo dyszą, a na puszczane tu i ówdzie memy, kto jak kto, ale wy nie powinniście się dać nabierać. Koniunktura się odwraca i to mówię wam, jako ludziom lojalnym i godnym zaufania. Wiem, komu je powierzam, więc doceńcie to. Problem polega na tym, że jeśli ja popłynę, to – i mam nadzieję, że przypominam to tylko grzecznościowo – wy popłyniecie razem ze mną. – przejrzał wszystkich badawczo – Zdajecie sobie sprawę, że Jarosławski nie zamierza stosować półśrodków, podrygów, czy zagrywek na poziomie przedszkola. Sprawy zaszły za daleko i dopóki personalnie nie wyeliminujemy go z polityki, żadne z was nie może się czuć bezpiecznie.

Nikt nic nie mówił. Ronald z rzadka pozwalał sobie na tego typu przemowy. Dla wszystkich zgromadzonych było więc jasne, że jest gorzej, niż oficjalna sytuacja i informacja na to wskazywały, a do zebranych ich szef przymierza wersję ze stosem. Ogień mógł się więc przerzucić i pod nich, co pewnie w zamiarze kanclerza pobudzić miało ich motywację. O ile szefowie służb wiedzieli co należy zrobić, o tyle pozostałym wydawało się oczywiste, że zebrane „w pakiecie” zagrania są  niewystarczające. A wymyśleć musieli coś koniecznie. Byli najwierniejszymi z wiernych, organicznie związani z liderem Syndykatu; jego niepowodzenie, w wewnętrznych tylko chociażby gierkach, powodować mogło ich polityczną dekapitację. Spotkanie więc trwało dalej, od niechcenia i jakby nieruchawo padały kolejne myśli. Przekrój był bardzo urozmaicony; od pomysłu całkiem formalistycznego, polegającego na ograniczenie uprawnień opozycji w regulaminie parlamentarnym, poprzez zagrywki radykalniejsze, sprowadzające się do przedstawienia zarzutów karnych liderom FiS-u i wyciągnięcie ich przez specjalnie do tego powołany sąd kapturowy. Wszystkie te bajdy wydawały się Prusowi w większym lub mniejszym stopniu oklepane. Opozycyjny FiS trzymał się wartko i za to – trochę wbrew sobie – podziwiał tę partię kanclerz. Natężenie ostrzału, jaki wystosowano doń po 2005r. zabiłoby niejednego. Ich lider nękany był przeszło od dwudziestu lat, a wydawałoby się, że każda kolejna wycięta na jego politycznym licu blizna jakby jeszcze bardziej go wzmacniała i czyniła odpornym na ataki. Twardoskóry – tak o nim myślał Prus w tych wcale rzadkich momentach, w których wydawało mu się, że może jeszcze zejść z nim z wojennej ścieżki. Ale to było możliwe tylko przed 10 kwietnia, kiedy to istniały jeszcze jakieś kanały komunikacji i sposobności na odwrócenie sytuacji. Formalnie z Jarosem nie rozmawiał od 2006r., czasami wysyłał gońców na przetarcie szlaków, prawnie nigdy z wyraźnym skutkiem. Po 10 kwietnia wszystko się pozmieniało. Wcześniejsze urazy, spowodowane pretensjami za wyciąganie przeszłości jego dziadka i uderzanie w kampanii poniżej pasa, zupełnie straciły w proporcjach. Nijak nie mógł porównywać tamtych ciosów po jądrach, po których musiał dochodzić do siebie na seansach u znanej warszawskiej pani psycholog, do tego co wydarzyło się w trakcie tego feralnego lotu. „On uważa, że ty mu zabiłeś brata; to jest teraz jego obsesja” – powiedział mu kilka miesięcy po katastrofie jeden z jego posłańców. Cóż mu zatem pozostało? Musiał usztywnić kurs i okłamując po trosze siebie samego kontynuować tę straceńczą wojnę. No skoro na szali spoczywała jego głowa – istota tego zwrotu wydawała mu się coraz mniej metaforyczna.

Ten konflikt bardziej przypominał podjazdową polaczkowatą partyzantkę, niż cokolwiek wielkie militarne starcie znamienitych wodzów; starcie, po którym jeden dowódca – uznając męstwo i honor drugiego – składa nad jego porażką trybuty. To nie była jego wina – jak powtarzał – nie on chciał, aby starcie to wyglądało w ten sposób. Bronił się, odpierał ciosy w podbrzusze, jak musiał to wymierzał sierpa – przekonywał, głównie samego siebie. „Jak tak tylko w defensywie” - mówił. Reszta rozwinęła się samoistnie, nikt nie kontrolował głównych kierunków natarcia; prowizorka i pewne ukartowane z góry zagrania w tej wojence przybierały postać wymykającą się schematom.

- Panie kanclerzu… - próbowała go wyrwać z osłupienia Ewelina. Znów stał przy oknie i błądził myślami. Byli już daleko za Rubikonem. On, jego ludzie, Syndykat, a za każdym razem gdy spoglądał przez szklaną przestrzeń, wydawało mu się, że potrafi dostrzec miniętą siedem lat temu rzekę.

- Panie kanclerzu, przyszedł doradca.

- Tak… - odwrócił się i łapał spojrzenie zebranych – Słucham?

- „Przylepa” opublikowała artykuł…

Młodzian kurczowo ściskał pierwszą stronę dziennika. Przez zaciśnięte zęby próbował wycedzić jakąś myśl, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Wyraźnie go sparaliżowało. Z pierwszej strony dało się jedynie doczytać słowa „Trotyl na…”.

- Pokaż mi to… - wyrwał mu z rąk wyświechtany już papier „Przylepy”.

- Znaleźli na wraku… tam były jakieś materiały… - doradca jakby odmierzał słowa.

- „Trotyl na wraku samolotu Jarosławskiego” – przeczytał Prus.

- Znaleźli tam materiały wybuchowe… - drżąco podsumował asystent.

- …przecież umiem czytać, do kurwy nędzy…

Ważny wstał z miejsca i chwycił drugi trzymany przez asystenta egzemplarz; wers po wersie zaczął analizować wstępniaka Arkadiusza Piroga. „Polscy śledczy, którzy wrócili ze Smoleńska, potwierdzili, że na wraku rządowego samolotu znaleziono nitroglicerynę i trotyl”.

- Nie wierzę, kurwa! – rzucał w międzyczasie Prus.

- Jesteśmy w czarnej… - ugryzł się w język. Pięścią mocno uderzył w blat stojącego przy oknie stolika. – Skurwysyny… - nie potrafił się koniec końców powstrzymać.

- Trzeba było ich odciąć rok temu… - dorzucił Ważny.

- Już po nas…

- Uspokój się… - spojrzał na swojego formalnie rzecz biorąc szefa z ukosa – Twoi ludzie patrzą na Ciebie… - dodał szeptem.

- Tak, wszyscy won! Ale już!

Zgromadzeni rzucali na siebie badawcze spojrzenia. Ronald Prus był politykiem, który jak nie musiał nie używał w stosunku do współpracowników ostrego języka. Tej prawidłowości dzisiejszego poranka wyraźnie zaprzeczał, a tym razem władze Syndykatu zdaje się, że trafiły nawet na krytyczny wyjątek. Zbierali się żwawo ze swoich miejsc, nie dopytując co powinni zrobić później.

- Jak myślisz, o co tu chodzi? – dopytywali się wzajemnie wychodząc. Szczególnie skonsternowani byli młodzi.

- To nie wiecie? – rzuciła przechodząca obok Ewelina – To premier się wściekł. Znowu.

Wszyscy wyszli, oparty jedną ręką o pulpit biurka Prus, drugą sztywno zapierał się pod ramieniem. Nie ukrywał się ze swoim szczękościskiem.

- C o  t e r a z?! – wymamrotał.

Ważny nie odpowiadał. Płynnym ruchem dłoni dał do zrozumienia Prusowi, że czyta i nie jest w dobrym guście mu teraz przeszkadzać. Na zgliszczach wymyślonego przed paroma minutami planu działania tkał już nową intrygę. W końcu od tego był; miał za zadanie wprowadzać do gry i ogrywać w niej nowicjuszy. Kiedy skończył czytać, złożył dziennik na pół i spokojnie odłożył na bok.

- Lampeczkę? – zapytał szefa zupełnie tak, jakby to nie on był gościem w tym gabinecie.

Ten nie skorzystał, więc Ważny poczuł w obowiązku obsłużyć się sam. Podparł się właśnie podbródkiem o dłoń i niechlujnie rozkładał na fotelu. Wyciągnął z neseseru swój podręcznik. W zasadzie to był to ich wspólny podręcznik.

- Powinieneś odciąć tej hydrze łeb na samym początku. – powiedział najzupełniej w porządku; w książce zaczął szukać potrzebnego mu cytatu.

- Może powiesz mi coś czego jeszcze nie wiem – pomyślał Prus.

- Być może i powiem… - opowiedział mu.

Prus trwał w konsternacji i tylko patrzył na Ważnego wyczekująco. Potrzebował konkretnej wskazówki, gdyż w głębi siebie czuł, że zbliża się do tego stanu, który nakazuje mu – bez względu na potencjalne konsekwencje – ucieczkę z pola bitwy. Szelest przewracanych stron stawał się nie do zniesienia, czekał na jasną poradę, wykonując coraz jakieś nerwowe gesty. Jego doradca otworzył cytat.

- „Dzieje się tu – co mówią lekarze – jak w hektycznej gorączce; na początku choroba ta jest łatwa do wyleczenia, lecz trudna do wykrycia, z biegiem czasu jednak, jeśli nie była wykryta ani leczona od początku, staje się łatwa do wykrycia, lecz do wyleczenia trudna…”.

Ważny klapnął okładką książki i wymownie spojrzał na swojego – formalnie rzecz biorąc – szefa.

*

Eliminacja z rynku FiS-owskiej „Przylepy” od początku była założeniem przejmującego w 2007r. władzę w kraju Syndykatu Obywatelskiego. Piszący do niej dziennikarze, a zwłaszcza publicyści, z niezwykłą zaciętością atakowali opozycyjną wówczas partię Ronalda Prusa i jego samego osobiście. Analitycy tej partii, jak i ludzie z partyjnego komitetu twierdzili, że właśnie oddanie we wrześniu 2006r. piór konserwatywnym publicystom było źródłem wysokiego dwuletniego poparcia dla rządzącej koalicji FiS-u, Obrony Koniecznej oraz Porozumienia Ochrony Rodzin. Będący właścicielem całości udziałów w wydawcy „Przylepy” Skarb Państwa, sprzedał wówczas swoje 49% wkładów norweskiemu koncernowi medialnemu NorgePressGold; było to iście mistrzowskie zagranie giełdowe Jarosławskiego (nawet w kręgach najzagorzalszych zwolenników nie cenionego za swoją miłość do gospodarki). Udało mu się z zyskiem sprzedać warty grube miliony pakiet akcji, zachowując jednocześnie kontrolę nad wydawcą i gazetą. No i wybudował sobie przychylne zaplecze medialne, czyli dokonał czegoś, co po 1989r. było co najwyżej niedoścignionym marzeniem wielu samozwańczych liderów prawicy.

W tym czasie przez świat mediów przetaczała się rewolucja; wymieniano zużyte nazwiska starych funkcjonariuszy na młodych-zdolnych, bądź starych-niedocenionych. Wiosną tego samego roku na szefa państwowej telewizji mianowano wieloletniego działacza podziemia, dziennikarza niepokornego i człowieka bezkompromisowego – Władysława Kalmsztajna. W rękach FiS-u znajdowały się wszelkie co ważniejsze regionalne ośrodki medialne; partia ta mogła liczyć również na życzliwe wsparcie dzienników ojca Miedzika i lokalnych tygodników. Wzniesiony tymi siermiężnymi zagraniami chwilowy pluralizm medialny, przeciwwaga dla układu tworzonego decyzjami politycznymi po 1989r., mogła zapewnić Faszyzmowi i Sprawiedliwości długotrwałe rządy. Niestety dla tej partii, nawet jawnie dobrej koniunktury społecznej i gospodarczej ugrupowanie to nie potrafiło wykorzystać do utrzymania wypracowanej ciężko przez dwa lata pozycji.

Przegrana kampania wyborcza oraz personalna porażka Jarosławskiego spowodowały, że szala zaczęła przechylać się do stanu pierwotnego. Krótko po wygranych wyborach nowy kanclerz zamierzał cofnąć wskazówki odnowionego medialnego zegara. Rozpoczęły się w Syndykacie ustawiczne prace nad znowelizowaniem ustawy medialnej tak, by wymienić dotychczasowy zarząd i radę nadzorczą telewizji państwowej. Kolejne weta Strażnika-brata uniemożliwiały jednak zrealizowanie tej delikatnej jak walec intrygi. Udało się za to zrobić porządki w radiu; tam niepotrzebne były nowe ustawy, wystarczyło umiejętne skorzystanie z uprawnień właścicielskich Skarbu Państwa z wykorzystaniem fasadowości nowego ministra tego resortu. Trwały również polowania na „Przylepę”. Pierwszy atak wykonano już w czerwcu 2008r., kiedy to rząd – jako mniejszościowy właściciel – starał się dokonać zmian w zarządzie wydawcy. Matematyczna logika była jednak w tym wypadku nieubłagana. Współwłaściciel – NorgePressGold – starał się poprowadzić swoją spółkę do rynkowej ekspansji, jednakże struktura pewnych zapisów w statucie nie pozwalała mu na co poważniejsze zagrania bez współgrania ze strony Skarbu Państwa. Trwał więc impas, momentami przybierający bardzo żenujące postacie. W styczniu 2009r. minister Skarbu Państwa – Stefan Deszcz – złożył do sądu rodzinnego wniosek o ustanowienie dla spółki-wydawcy „Przylepy” kuratora do prowadzenia spraw; powołano przy tej okazji się na jakąś lipną przyczynę i podparto klauzulą generalną ze statutu wydawcy. Pomyliły się ministrowi sądy i kodeksy, to się zdarza. W kodeksie rodzinnym jest kurator, w kodeksie spółek jest kurator, a i w Krajowym Rejestrze Sądowym kurator jest; kto by się zdążył w tym wszystkim połapać, zwłaszcza człowiek w randzie ministra?

Przypadkowo wyszła więc z tego hucpa, pełnomocnik Skarbu Państwa musiał chyłkiem wycofywać wniosek z sądu rodzinnego, ale nie miał już w sobie na tyle śmiałości, aby ciągnąć temat wykoszenia norweskiego prezesa. Pozostały proste jak cep metody obstrukcji: blokowanie inwestycji, brak zgody na zaciąganie kredytów i zobowiązań przez wydawcę, przeznaczanie całości wypracowywanego dochodu na dywidendę dla właścicieli. Tak nie dało się ciągnąć przedsiębiorstwa, przypominało to raczej wegetację, niż progres. Prus plasterek po plasterku wycinał inne ośrodki medialne. Jak wynikało mu z zamawianych badań, a przeglądał je codziennie kosztem nawet i raportów swoich ministrów, w tych miejscowościach i regionach, do których nie docierały stacje komercyjne, a jedynie państwowy sygnał, poparcie dla FiS-u było najwyższe. Kontynuował więc pacyfikację, najskuteczniej metodą „na rympał”. Całodobową stację informacyjną przejął w porozumieniu ze Zjednoczoną Lewicą Demokratyczną; warunki nie były wygórowane, a odciągnięta od koryta i wyposzczona po pięciu latach wyborczego nieurodzaju lewica wiedziała, że nie ma w ręku dobrej karty przetargowej. Po katastrofie smoleńskiej i objęciu urzędu Strażnika przez na w poły figuranta, bez problemu udało się odbić telewizję państwową. W ten sposób w zasadzie media elektroniczne, poza niedającym zamknąć się w klatce internetem, uszczelniły się.

 Z „Przylepą” nie było jednak tak prosto. Wraz z kolejnymi wychodzącymi na jaw nikczemnościami rządów Syndykatu – Prus musiał ich dokonywać, bo przecież wyciszenie Jarosławskiego pojmowało się w kategoriach misji, a nie real polityki – jej dziennikarze zaostrzali kurs i wzmacniali krytykę. W wyborach na urząd Strażnika pozwalali sobie nawet na niewybredną satyrę w stosunku do nie do końca lotnego umysłowo kandydata Syndykatu. Prus dość miał tej huśtawek, wywoływanych kolejnymi publikacjami opozycyjnej gazety, której był – nomen omen –współwłaścicielem. Jak by tego było mało, jej dziennikarze i publicyści, postanowili w lutym 2011r. stworzyć własny tygodnik – „Uderzam Przy”; kolportowana przez całe dwudziestolecie tzw. wolnej Polski plotka, jakoby konserwatywni dziennikarze byli skończonymi nieudacznikami, niepotrafiącymi o własnych siłach wykreować niezależnego pisma, poszła się czochrać. Owszem, krytyka mediów z politycznego nadania, sugerująca rychły koniec tygodnika, działała stronnikom „UPrzy” na wyobraźnię. Fakty mówiły jednak same za siebie. Kilka miesięcy istnienia na rynku i zupełny rozpierdziel w tym jego segmencie; pierwsze miejsce wśród rankingów sprzedaży, ogromny sukces komercyjny i przede wszystkim zaspokojony apetyt wygłodniałych konserwatywnych czytelników. Po wielkiej pustce, jaka zaistniała po przerobieniu poważnego prawicowego tygodnika „Strzał” przez bliskiemu rządowi Dziennikarza Wszechczasów – Jonasza Pod-Liza – kilkaset tysięcy spragnionych zastrzyku poważnej debaty Polaków mogło ponownie co poniedziałek dostawać rumieńców na twarzy.

Nie wszystkim jednak sugestywne, poniedziałkowe okładki popularnego „Uderzaka” podobały się decydentom z góry. Treści nowego tygodnika sprawiały, że rząd obrywał ze zdwojoną siłą. Po pierwsze, powstało pismo jawnie opozycyjne, nie patyczkujące się w słowach i będące tubą dla tych wszystkich opinii, które w ocenie Prusa były niebezpieczne, jeśli wystarczająco głośno powtarzane na forum publicznym. Po drugie, pod skrzydłami władzy powstał tygodnik, którego wydawca był przynajmniej teoretycznie kontrolowany prawie w połowie przez rząd. I z tego też wynikało po trzecie, wewnętrzna opozycja w Syndykacie dopiekała okazyjnie kanclerzowi, że pomimo trzymania za jedno jajo wydawcy, nie był w stanie ścisnąć je wystarczająco mocno, by wymusić stosowne zmiany: personalne, ideologiczne, tematyczne.

 

Dochodziła ósma, na wiszącej w kanclerskim gabinecie plazmie wyrył się już żółty pasek Telewizji Nienawiści. Powielano przekaz, trotyl wrzynał się w umysły Polaków. Tych samych Polaków, którzy przez ostatnich kilkanaście miesięcy byli uspokajani, że w sprawie Smoleńska wszystko jest już absolutnie wyjaśnione i wszelkie sianie zamętu przez FiS to próba ubicia politycznego kapitału na grobach zmarłych. Prus wiedział, że teraz potrzebne będzie działanie długofalowe, bardziej natężone i przeprowadzone sprawniej.

- Muszę się zamienić z Jarosławskim rolami i przejąć jego dolę. Żadnych półśrodków, czy chowania głowy w piasek. Podła szumowina myślała, że mnie ogra… - powtarzał sobie.

Do pomieszczenia bez pukania, jak miał to w zwyczaju, wszedł Ważny Człowiek.

- Ustawiłeś spotkanie? – zapytał niespokojnie kanclerz, chwytając go pod ramieniem i ponaglając w ten sposób do zajęcia miejsca przy biurku.

- Właśnie z niego wracam. Wszystko jest już nagrane.

- Sprawnie… no więc mów, co mam robić?

- Przede wszystkim musisz podstemplować parę papierków i porozmawiać z ludźmi. Ten kredyt, co żeśmy go podżyrowali Pajdzie rok temu, pamiętasz?

- Tak, pamiętam.

- Trzeba będzie go umorzyć jakoś cichaczem. Jego spółka cienko przędzie, a jak wiesz, on sam to łba do interesów raczej nie ma.

- Pozycji nie zawdzięcza przecież zdolnościom – skwitował krótko Prus. – Tylko, że to są bardzo duże pieniądze. Spółka je pożyczająca, powołana zresztą ekspresem, funkcjonowała tylko dlatego, że jej obligacje wykupił rządowy fundusz obsługi zadłużenia. Ja oczywiście przekażę Franzowi, żeby to poupychał po papierach, ale koniec końców może się za kilka miesięcy to w tabelkach nie zgadzać.

- Jak nie wyjdzie, że dwa i dwa to cztery, to się najwyżej na wychodzącą na tę okoliczność trójkę wypuści skrypty dłużne. Do tej pory nie było to problemem, a zdaje się, że pozostajemy przy wersji, że sytuacja jest kryzysowa?

- Spójrz sam.

Prus wskazał ręką na plazmowy wyświetlacz; Telewizja Nienawiści rolowała temat od każdej strony. Autor artykułu – redaktor Piróg – rozwijał twórczo jego tezy w całodobowej stacji. Rządową wersję wydarzeń musieli wziąć w obronę ściągnięci po dłużej przerwie do studia eksperci na etacie. Źle to wyglądało.

- Scenariusz rozpisałem na role. Aha, Strażnik chce wiedzieć co się święci i co zamierzasz?

- A gówno będzie wiedział! – zezłościł się w jednej chwili Prus – Dostał urząd prawem kaduka i dożywotnią pensję bez stresów. Chyba mu wystarczy.

- Tylko przekazuję dalej…

Rozsiedli się nad przygotowanymi przez Ważnego dokumentami. Spisane na kolanie notatki pełne były diagramów, wykresów i malowideł. Wszystko pisane rękami po brudnej robocie.

- Piróg, naczelny i szef działu krajowego „Przylepy” lecą po tzw. śledztwie. Żeby sprawa za bardzo nie śmierdziała pewnie trzeba będzie to zrobić bliższej jakiegoś święta. Dobra, a dalej… – zastanawiał się przez chwilę – Kto tam Ci jeszcze nie pasuje?

- Szmaciak…

- Dla ciebie każdy z nich to szmaciak – odparł nie przerywając roboty.

- Naszło Cię na ich obronę, czy co? Leci Kwiatkowski.

- Kwiatkowski jest od trzech tygodni na urlopie bezpłatnym…

- No to nie będzie go sobie przerywał… - zgasił go Prus – Nie lubiłem gnoja od dawna. Za jego wstępniaki o raporcie Millera to i tak nieduża kara. Możesz wykastrować jeden dział z wiceszefów. Tak dla przykładu.

- Ronald, jesteś okrutny.

- Możesz mówić mi tak jeszcze – rzucił szyderczo.

- Ale to będzie źle wyglądać. Przy publikacji artykułu ścieżka jego akceptacji szła troszkę inaczej. – zauważył Ważny.

- Cholera, ale jaka gazeta miałaby o tym napisać?

Zaśmiali się rzewnie; Prus nalał formalnie rzecz biorąc podwładnemu lampkę wina i podał do ręki. Pociągnęli duszkiem trunku i obmyślali dalej strategię. Plan był trochę sztywny, ale metodę pałowania Prus i jego Syndykat mieli już przećwiczoną. Kiedy tylko chcieli mieć przeprowadzoną jakąś polityczną akcję uderzali do rozpuku na wcześniej obranym odcinku; potem patrzyli tylko czy po nawałnicy pozostawało zagrożenie zdolne wpłynąć jakkolwiek na ich pozycję. Jak do tej pory, każde kolejne udane pałowanie tylko ich rozzuchwalało. Po aferze hazardowej, przewale z OFE, ze stoczniami i autostradami… gubili się już momentami w swoich zapiskach… nie odczuwali większych oporów. Po Smoleńsku wydawali się jakby im wstrzyknięto w żyły nektar. Byli jak permisywni młodzieńcy na bachanaliach. Podobno każdy książę z tym największym ruchem czeka zawsze na koniec. Tutaj nikt nie wiedział, kiedy jakikolwiek koniec miałby przyjść. Bardziej obawiali się, żeby przypadkiem, z ręką w nocniku lub z opuszczonymi spodniami, nie zastał ich koniec ich początku. Obawiali się utraty inicjatywy.

 

Od dyscyplinarnego wywalenia z „Przylepy” Piróga mijały już prawie dwa tygodnie. Gdzieniegdzie troszkę popiskiwano, z zadrapań partii upłynęła tu i ówdzie stróżka krwi. Dla środowiska Syndykatu nie było to jednak nic poważnego. Zdzisław, czytający pomiędzy wierszami życzenia swojego szefa, zgarnął pod zarzutem „przygotowywania napaści na konstytucyjne organy RP” jakiegoś szczyla z Wrocławia, co to bawił się saletrą potasową i uwieczniał popis swojego geniuszu na youtube. Pierwotnie miały go podziwiać laski, skończyło się na wplątaniu w tryby głębszej intrygi. Media karmiły się event’em, poczucie społecznego zagrożenia kwitło. W końcu o to chodziło.

Sejmowa specgrupa Syndykatu, kilkunastu posłów i senatorów, lider Ruchu Penisa oraz dwóch, trzech wtajemniczonych dziennikarzy, brało udział w przygotowywaniu projektu ustawy, kneblującej usta nieprawomyślnym. Było to kanclerskie zwieńczenie budowanego od ponad roku tryptyku; na pierwszy ogień poszła ustawa ograniczająca dostęp do informacji publicznej, później przyszła pora na wyrzucony znienacka, acz pożyteczny pomysł ograniczenia konstytucyjnego prawa do zgromadzeń (o dziwo, autorstwa ospałego wydawałoby się na urzędzie Romka), teraz pasowałoby – myślano – uwieńczyć dzieło stosownymi zmianami w kodeksie karnym. Projektowi nadano status pilnego, z pierwszego czytania w Sejmie zrezygnowano, pozostając na aprobacie podkomisji. Z efektem spieszono się by skończyć do końca roku.

Ważny wchodząc do gabinetu rozespanego Prusa rzucił przed nim zwitek papierów.

- Co to jest…? – zapytał wycierając z oczu śpiochy.

- Umowa pożyczki niskooprocentowanej, udzielanej przez Krajowy Bank Gospodarczy na rzecz państwowej spółki Prawdziwy Wydawca.

- A kogo i kiedy ów wydawca wydawał? – zapytał sarkastycznie.

Obydwaj najwyraźniej odnaleźli się w sytuacji, bo na ich twarzach zagościł uśmiech.

- Pajda zażyczył sobie 25 milionów za uwalenie „Uderzaka”.

- W gotówce?

- Powiedzmy, że chciał zdywersyfikować portfel. – oparł tajemniczo.

- O proszę, jako biznesmen ciągle się rozwija.

- Raczej uczy fachu. – zadrwił – Jest tak, połowa kasy w formie bezzwrotnej pożyczki przez środki unijne. Gośka jest już poinformowana i ustanowiła stosowną komórkę do działania. Dziesięć milionów to pożyczka od powstałego właśnie teraz wydawnictwa. Franz właśnie robi porządki w księgowości.

Ronald machnął niechlujnie sygnaturkę pod szkicem rozporządzenia, które nie bacząc na staranność podpisu nabrało właśnie urzędowej mocy.

- A pozostałe dwa i pół miliona? – dociekał kanclerz.

- Gaz łupkowy za bezcen, Pajda chce udziałów w polskich firmach wydobywających ten surowiec.

- Przecież takie firmy nie istnieją…

- To też mu powiedziałem. – wtrącił Ważny.

- I…? – niecierpliwił się rozkładając ręce Prus.

- Nie dał się przekonać.

- Idiota… - skwitował krótko kanclerz.

- Twierdzi, że łupki to przyszłość energetyki. Coś nieszczególnie dzisiaj wyglądasz, źle spałeś?

- Tak samo, jak „Uderzaj Przy” jest… była przyszłością publicystyki. Gotowe. Zabieraj mi te papiery sprzed oczu i zawierusz gdzieś z wykorzystaniem instrukcji kancelaryjnych.

- Ja nie Pajda, mnie nie musisz uczyć fachu.

Przez chwilę szef i formalnie rzecz biorąc przełożony popatrzyli na siebie. Grubo ciosana twarz Ważnego nabrała jeszcze dodatkowej wyrazistości; działo się tak zawsze kiedy był w cugu, robiąc rzeczy brzydkie i bardzo brzydkie. Wyglądał jak zawsze okropnie, odrażająco, wręcz paskudnie. Nigdy, pomimo ukończonej przez Syndykat pięciolatki, nie został wystawiony przez partię przed mikrofon. Miał w sobie więcej zgnilizny, niż członek i szef partii członka – jak mawiano w Synykacie o Dariuszu-renegacie; o uncję więcej jadu, niż Niesioł, ale za to o garść więcej opanowania, niż sam Prus. Formalnie, był tylko podwładnym kanclerza.

- Co z trotylem? – zapytał jeszcze na odchodnego Prus.

- Będą się z tym guzdrać do końca marca, może dłużej. Zależy od tego, jak zauważą że trzeba będzie się ustawić.

- Całkiem zmyślnie… no dobrze.

Znów jego wzrok przyciągało coś poza oknem gabinetu. Myślami był już gdzie indziej, a jego spojrzenie stawało się z każdą wybijaną na kanclerskim zegarze sekundą coraz bardziej otępiałe.

- Bomberman?

- To samo, przy sprawach „o tak skomplikowanym charakterze” – ostatnie frazy Ważny zgrabnie ośmieszył – pół roku to standard. Szukamy sędziego, który podstempluje areszt. Dzwonimy, pytamy. Tym razem jednak przedstawiamy się wraz z podaniem numeru legitymacji służbowej.

- W porządku. Na trzynastego grudnia ma być wszystko gotowe. Jaros szykuje kolejny marsz. To jest ten czas.

- To jest ten czas… – powtórzył za Prusem – Czy coś jeszcze? – zapytał będąc jedną drogą za drzwiami.

- Jakieś wieści od Leszka?

- Słucham…

- Czy są wieści od… - oprzytomniał i otrząsnął głowę przerywając wpatrywanie się w siną dal.

- Strażnik, czy wszystko zaakceptował?

- Tak, ale nie jestem pewien, czy wszystko zrozumiał.

- Nic nowego… Dobra, robota czeka, uciekaj.

- Tak jest, szefie! – zaśmiał się na głos.

Nie lubił jak się na niego tak mówiło. W ustach Ważnego brzmiało to już jak kpina lub w gorszych przypadkach szyderstwo. „Leszek? Skąd to mi się wzięło?” – zdziwił się na własne słowa.

Listopad kroczył z Wolan już ku końcowi; polityczne fale sprawiły, że mijające dni nabierały tempa. Dwóch miesięcy potrzebowali na ugaszenie pożaru. Nie to go martwiło, wiedział że przekraczają kolejny Rubikon, że każda następna inicjatywa jest już po prostu szaleństwem, nad którym nie panuje on – atakując – ani Jarosławski – broniąc się. Czy ktoś jeszcze nad tym wszystkim panował?

Jeszcze przez moment sterczał wpatrzony w rozchylające się nad widnokręgiem słońce. Wpadające do środka promienie kładły się na ściance biblioteczki, oświetlając co ważniejsze pozycje. Marks, Engels, Wojtyła, Urban, Chesterfield… nie miał czasu ich czytać. Zasiadł ponownie za biurkiem i kończył kolejny fragment swojego podręcznika. Mamrotał pod nosem, by lepiej sobie utrwalić treść.

- „Jednakowoż doświadczenie nasze wskazuje – rozpoczął – że książęta, którzy dokonali wielkich dzieł, mieli wiarygodność w małym poważaniu, wiedzieli natomiast, jak zwodzić umysły ludzi podstępem, aby ostatecznie pokonać tych, którzy polegali na ich słowie. Musicie wiedzieć, że są dwa sposoby rywalizacji: jeden polega na prawie, a drugi – na sile. Pierwsza metoda przystoi ludziom, druga – zwierzętom…”

Wzrokiem chwytał kolejne litery, wyrazy i wersy, by złożyć je w całość. Pod cienkim egzemplarzem jego dzieła przewalały się sterty niepodpisanych rozporządzeń, raportów i notatek. Po prawej, tuż przy lampie, z rodzinnego zdjęcia wpatrywała się na niego cała rodzina. Tylko na widok córki – Basi – chwilami wstydził się tego, co robił. Tymczasem znów ogarniało go zmęczenie, dobijający pod sześćdziesiątkę organizm dawał o sobie znać. Większa senność była tylko jednym z wielu symptomów. Czytał dalej.

- „…Dlatego mądry pan nie może ani nie powinien dotrzymywać słowa, jeśli takie postępowanie mogłoby się obrócić przeciwko niemu i gdy ustały przyczyny, które zmusiły go do przyrzeczenia”.

Zamknął swoje podręcznikowe dzieło i schował głowę w dłoniach. Zaczął słyszeć szelest w uszach i dziwny świst dobiegający zza drzwi. Otelepał się kilka razy i chciał już wrócić do lektury, aczkolwiek litery rozmywały mu się i nikły w tle. Zaczął w jednej chwili czuć wokoło opary mgły, wymieszane z fetorem bagna i ropną spalenizną. Wydawało mu się, przecież nie mógł tego czuć w zamkniętym pomieszczeniu. Niemniej jednak, niewiadomego pochodzenia mieszanka działała. Jego rozum się wygaszał, przyjmował tylko zewnętrzne bodźce, nie analizując ich, ani nie segregując. Dochodziło do jego uszu złowieszcze szuranie. Gdzieś z zewnątrz, zza wejścia. Przewlekłe, rytmiczne, sprawiające wrażenie jakby ktoś sunął za sobą coś ciężkiego. Drzwi zaskrzypiały i wyłoniła się zza nich ta sama przeraźliwa postać, którą widywał od dwóch lat w swoich snach. Była jeszcze bardziej ponura i przeszywająca, niźli kiedykolwiek wcześniej. Wzmógł się w nim strach, bał się, a gdy tylko próbował do niej przemówić, dochodziło do niego, że postać ta nie ma twarzy, tylko pustą, mroczną przestrzeń.

- Czego chcesz, do cholery?! Kim ty… czym jesteś?! Zjawą?! – pytał krzycząc.

- Ronald, Ty przecież wiesz, kim ja jestem. I wiesz, że my wiemy… - dobrzmiewał dochodzący zewsząd głos.

- Nie możecie tego wiedzieć, przecież to był wypadek. To przez pilotów, którzy… - zapluwał się.

- My wiemy… - odparła ukazująca się istota.

Postać rozpłynęła się, a w miejscu w którym się wcześniej pojawiła pozostał tylko pył, lecz i ten lada moment zniknął. Prus dobiegł do drzwi, otworzył je i wbiegł do wąskiego przejścia. Wyskoczył na ciągnący się jakby w nieskończoność korytarz. Ale nikogo tam nie było. Tylko zaskoczony tak niespodziewanym zrywem Ważny, niosący w ręku jakąś teczkę, którą właśnie zamierzał zanieść do swojego szefa (formalnie rzecz biorąc). Zdziwiony wyskokiem Prusa wbił w niego wzrok swoich złowróżbnych oczu. Przez chwilę nie mówili nic, ale w zaistniałej sytuacji tylko Prus musiał wychodzić z konsternacji i próbować wykaraskać się z niezręcznej ciszy.

- Przechodził tędy ktoś? – zapytał w końcu Ważnego.

- Żaden Ważny Człowiek. – opowiedział mu nad wyraz spokojnie.

Prus kiwnął tylko głową i podciągając spodnie przekręcił się na stopie, by udać się z powrotem w stronę gabinetu. Nadal był roztrzęsiony, ale uspokajała go myśl, że zły koszmar już się skończył.

- Ronald… - zagaił go raz jeszcze jego doradca, zdzierając dziwnym spojrzeniem, pełnym wyrachowania i chciwości.

- Tak – odwrócił się jak gdyby nigdy nic.

- Oni wiedzą…

W jednej chwili na korytarzu nie było już nikogo poza Ronaldem. Nadchodzący w tym momencie z naprzeciwka młody asystent, zaskoczony całą sytuacją, odwracał tylko co raz głowę, by w końcu dopytać.

- Przepraszam, panie kanclerzu, ale nie dosłyszałem… Co pan mówił?

Ronald nie odpowiedział. Nie dopuszczał do siebie tego, o czym sam od bardzo dawna dobrze wiedział; tego, że oni również wiedzieli.

Sed3ak
O mnie Sed3ak

"Człowiek w Narodzie żyje nie tylko dla siebie i nie tylko na dziś, ale także w wymiarze dziejów Narodu (...) Polska może żyć własnymi siłami, własnymi mocami, rodzimą kulturą wzbogaconą przez Ewangelię Chrystusa i przez czujne, rozważne działanie Kościoła. Polska może żyć tu, gdzie jest, ale musi mieć ku temu moc. Musi patrzeć i ku przeszłości, aby lepiej osądzać rzeczywistość, i mieć ambicję trwania w przyszłość. Naród jest jak mocne drzewo, które podcinane w swych korzeniach, wypuszcza nowe. Może to drzewo przejść przez burzę, mogą one urwać mu koronę chwały, ale ono nadal trzyma się mocno ziemi i budzi nadzieję, że się odrodzi (...)" kard. Stefan Wyszyński sed3ak na Twitterze Sed3ak Pro, czyli dyskusja na poziomie Pro! "The mystic chords of memory will swell when again touched, as surely they will be, by the better angels of our nature". Abraham Lincoln "Virtù contro a furore Prenderà l'armi, e fia el combatter corto; Che l'antico valore Negli italici cor non è ancor morto". Francesco Petrarka Polecam: "Dzienniki Ronalda Prusa. Część Pierwsza."

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości