Kilka dnia dystansu pozwala lepiej spojrzeń na sprawę niedoszłego zamachu terrorystycznego, jakiego chciał rzekomo dopuścić się Brunon K., wykładowca akademicki i – jak się okazuje – niespecjalny wielbiciel władzy.
Co rzuca się w oczy najsamprzód? Otóż terror oraz wynikająca z niego konsolidacja społeczeństwa, zawsze są pozytywnymi bodźcami dla władzy. Zmobilizowany elektorat, którego poczucie bezpieczeństwa zostaje zagrożone, cechuje się większą tolerancją dla rządu i jego występków. Gdy w kwietniu 1995r. amerykański terrorysta Timothy McVeigh wysadził w powietrze federalny budynek w Oklahoma City, tamtejsza opinia publiczna obdarzyła większym zaufaniem administrację prezydenta Clintona. Podobne zjawisko dało się zaobserwować po zamachach z 11 września, kiedy to społeczne poparcie dla prezydenta George’a W. Busha – człowieka, który przed rokiem przegrał w głosowaniu powszechnym wybory prezydenckie – urosło do niespotykanego dla tego urzędu poziomu 82%. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku zadziałał mechanizm zbiorowego poczucia zagrożenia i gry na niskich ludzkich instytutach, ułatwiających władzy centralnej ograniczanie tych praw i swobód, których w normalnych warunkach obywatele odebrać by sobie nie dali.
Czy o takie właśnie zagranie chodziło polskiemu obozowi władzy? Jeśli tak, to jak zwykle wyszła z tego amatorka. Rządząca krajem Platforma po raz kolejny pokazała, że – czy to w robieniu dobrego, czy złego – jest tak samo nieudolna. Kazus Brunona K. jest dla władzy wygodny z kilku względów (o nich poniżej), a tym samym daje podstawy twierdzić, że jako taki został w całości wytworzony przez rządowe służby specjalne.
Przestępstwo zamachu stanu (art. 127 Kodeksu karnego) oraz zamachu na konstytucyjne organy państwa lub ich działanie (art. 128 Kodeksu karnego) jest o tyle „wygodne” dla śledczych, że polskie prawo karne przewiduje jego karalność nie tylko „po fakcie”, ale również w stadialnej formie przygotowania. Kodeks karny definiuje przygotowanie jako „podjęcie czynności mających stworzyć warunki do przedsięwzięcia czynu zmierzającego bezpośrednio do jego dokonania oraz podjęcie tych czynności w celu popełnienia czynu zabronionego”. Komentarz prawniczy karnisty – prof. Zolla – rozwijając zaś tę myśl stwierdza, że „Jako postać stadialna przestępstwa przygotowanie musi być zawsze przygotowaniem określonego czynu zabronionego, a nie w ogóle przygotowaniem »jakiegoś« czynu zabronionego. Swój sens czerpie ta postać stadialna ze społecznej szkodliwości czynu zabronionego, którego stanowi przygotowanie (…) między postanowieniem realizacyjnym a usiłowaniem i obejmuje czynności będące więcej niż wskaźnikiem powzięcia tego postanowienia, a mniej niż usiłowaniem przestępstwa.” Przekładając powyższe na bardziej zrozumiały język możemy stwierdzić, że przygotowanie przestępstwa jest taką jego formą, którą bardzo łatwo komuś przypisać lub zainsynuować, a w konsekwencji – również za nie skazać. Dlatego też Kodeks karny w kilku zaledwie przypadkach przewiduje karalność przygotowania i to jedynie wtedy, gdy w grę wchodzą najcięższego rodzaju przestępstwa.
Czy z czymś takim w wykonaniu Brunona K. mieliśmy do czynienia w ostatnich miesiącach? Z przygotowaniem do masowej zbrodni? Pierwsze relacje prasowe każą wątpić w tak przyjętą narrację. Czyny podjęte przez krakowskiego nauczyciela akademickiego nie wyglądają jak działania, mające bezpośrednio na celu wysadzać w powietrze rządowe budynki (z ludźmi wewnątrz przy okazji), czy też targać się na życie naszych najwyższych oficjeli. Przypominają bardziej formę maniakalnej obsesji na punkcie władzy (obsesji zabarwionej negatywnie).
W filmie Marka Pellingtona „Arlington Road”, będącym sfabularyzowaną opowieścią o zamachu terrorystycznym, dokonanym wedle fabuły na kanwie tego z Oklahoma City, postawionych jest kilka według mnie trafnych tez, co do formy przeprowadzania aktów terroru. Po pierwsze, tego typu działania nigdy nie są przeprowadzane przez pojedyncze osoby; za zamachowcami stoją najczęściej mniej lub bardziej sformalizowane grupy lub wpływowe postacie. Po drugie, w interesie publicznym odpowiednie służby zawsze będą jednakowoż przekonywać, że jest inaczej, że żadne grupy terrorystyczne w państwie nie działają, albo – i to pasuje to naszej narracji – właśnie zostały rozbite, więc obywatelu możesz spać spokojnie. I wreszcie po trzecie, za wykonawcą aktu terroru zawsze stać musi jakaś ideologia. Za McVeigh’em stała sekta religijna i chęć odwetu za zabicie jej członków przez FBI; za Al-Kaidą stał dżihad. Podkładająca swoje bomby na terenie Irlandii Północnej i Anglii IRA czyniła to w poczuciu ochrony cywilnej ludności katolickiej Ulsteru. A jaka ideologia stała za Brunonem K.?
Pierwsze komentarze rządowej publicystyki, czy też i samego premiera dają do zrozumienia, że krakowski p.o. terrorysty był osobą „chorą z nienawiści”. Marna to raczej argumentacja, prędzej pasująca do ww. tez i sugerująca, że w chwili obecnej Platforma szuka swojego własnego męczeńskiego aktu założycielskiego. Dla PiS-u takim tragicznym wydarzeniem była i jest katastrofa smoleńska oraz w pół roku później – zamordowanie jednego z pisowskich polityków przez b. członka PO właśnie. Tymczasem, pogarszające się nastroje społeczne sprawiają, że ujścia negatywnym emocjom – w sytuacji wyczerpania zasobów medialnej propagandy, bądź ich przyswojenia przez wyborców – Platforma postanowiła poszukać w sprawdzonych na zachodzie sztuczkach. Sprawa Brunona K. jest więc swoistą próbą wytworzenia równowagi w poczuciu prześladowania i doświadczanej martyrologii, które to przywary były do tej pory zawłaszczone przez opozycję, co jest zagraniem koniecznym w momencie, w którym czarowanie społeczeństwa wizją dobrobytu staje się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości.
To oczywiście tylko teoria. W przeszłości można znaleźć również przypadki zamachów, które wcale nie zostały wykorzystane przez władzę do ograbiania społeczeństwa ze swobód, a wręcz przeciwnie – stały się wygodnym narzędziem do wymuszania ustępstw (patrz: zamachy terrorystyczne na madrycką kolej z marca 2004r.). Podobnie sam Brunon K. posiada pewne cechy z profilu terrorysty, kwalifikujące go do bycia „wolnym strzelcem” (jako wykładowca akademicki cechował się z pewnością wysoką inteligencją, skrupulatnością i pomysłowością).
Z perspektywy kilku dni sprawa przypomina jednak formę żałosnej ustawki. Platforma i podległe jej służby pokazały po raz kolejny, że nie potrafią przygotować jak należy nie tylko wizyty prezydenta RP zagranicą, programu zarządzania kryzysowego w czasie powodzi, czy też nowego planu rozkładu pociągów, ale również i rzeczy tak wydawałoby się prostej, jak wytworzenie poczucia zagrożenia niedoszłym terrorystą.